Star Wars Fanonpedia

CZYTAJ WIĘCEJ

Star Wars Fanonpedia
Advertisement
35938 bajtów • Około 55 minut czytania ┃ ← Poprzedni • Następny →

29 ABY, Cal-Seti

Pierwszy pilot frachtowca miał dzisiaj nietypowy dzień. Niespodziewanie zostali zaatakowani. Przez Związek “tych komuchów z Zewnętrznych Rubieży”.

W trakcie wrogiego ataku na rejon mostka żołnierze w pobliżu stawiali wyjątkowo silny opór i jedynie to go uratowało od śmierci. Kupili mu tym czas na wysłanie sygnału alarmowego do najbliższego garnizonu NR oraz uszkodzenie silników statku. Nawet trochę czasu mu zostało w zapasie. Rozważał pomóc piechurom, ale sierżant nalegał, żeby zmykał. Twierdził, że w walce piechoty nie będzie z niego pożytku.

Ledwo udało się mu uciec. Biegnący tuż za nim drugi pilot nie był tak szczęśliwy, gdy został rozstrzelany kilkoma seriami. W pośpiechu uruchomił najbliższy śmigacz i odleciał nim jak najdalej od okrętu. Gdzieś w tym momencie przypomniał sobie, że na zewnątrz jest burza piaskowa. Na szczęście jego kombinezon był szczelny. Z jakiegoś powodu ten fakt sprawił mu ogromną radość.

Długo się tym jednak nie nacieszył. Jadąc z prędkością grubo ponad stu kilometrów na godzinę słyszał za sobą przeciągły ryk silnika, który przedarł się przez hałas jego pomrukującej maszyny oraz szum wiatru pustynnego. Obrócił się za siebie na chwilę i zauważył, że jadą za nim dwa, jeśli nie trzy śmigacze. Za sterami każdego z nich zasiadał osobnik ubrany w mundur armii chłopsko-robotniczej oraz maskę przeciwgazową.

W mig zorientował się, że ścigali go. Serce zaczęło mu bić szybciej. Obrócił się do przodu i pochylił się brzuchem do maszyny, wciskając z całej siły pedały gazu.

Przypomniał sobie pogłoski o okrucieństwie żołnierzy Związku Zewnętrznorubieżańskiego. Nie brali oni nigdy lotników do niewoli, gdyż ponoć twierdzili, że lotnictwo to burżuazyjna formacja. Krople potu spływały po jego czole zakrytym przez hełm. Jeżeli nie ucieknie im to zginie.

Jego maszyna przyśpieszyła. Wrogowie jednak nie dawali za wygraną i próbowali go dogonić. Jeden z nich oddał parę strzałów. Na szczęście żaden z nich nie trafił go, ale mimo tego poważnie zestresowały pilota. Wiedział, że nie był szkolony do tego typu misji czy walki wręcz i bał się tego co się mogłoby stać po skróceniu dystansu.

Jadąc z maksymalną prędkością przez płaską jak naleśnik pustynię, miał czas na stopniowe i częściowe ochłonięcie. Zaczął się zastanawiać nad tym co robi i poczuł, że coś jest nie tak. Po chwili zorientował się, że jedzie dokądś, ale w zasadzie nie wie jednej rzeczy: dokąd?

Zapytał samego siebie jaki jest jego cel. Namyślając się przez chwilę doszedł do wniosku, że śmiga po prostu przed siebie i… do przodu. Jeżeli nie chciał się zgubić to musiał wybrać jakiś rozsądny kierunek jazdy.

Spojrzał na kierownicę i miejsce tuż pod nią. Nie było tu żadnego datapada czy innego urządzenia, które mógłby wykorzystać do wyznaczenia trasy. Przy swoim pasie takowego nie miał.

”Szlag!” – pomyślał pilot odkrywając w jak złej sytuacji jest. Oddech człowieka przyśpieszył, podobnie jak jego tętno. Jeśli czegoś nie zrobi szybko to zwyczajnie się zgubi po środku pustyni. Wyobraził sobie swoją niedaleką przyszłość. Gdy tylko skończy mu się paliwo to komuniści go dogonią, a następnie zabiją i zjedzą albo na odwrót.

Ku własnemu zaskoczeniu coś go wyrwało tych makabrycznych scenariuszy. Zadał sobie pytanie “Czy naprawdę nic nie mogę zrobić?”. Tak zastanawiając się spojrzał na swój śmigacz oraz na siebie samego, poszukując czegokolwiek pożytecznego. W ciągu ponad trzech minut szukania, niestety nie udało mu się niczego znaleźć. Złapał się lewą dłonią za głowę z rozpaczy. Nie miał jak dotrzeć do bezpiecznego miejsca i był zgubiony. Bezradnie kiwnął swoją biedną łepetyną.

Dotykając swojego hełmu, wyczuł na nim coś rękawiczką. Coś podłużnego.

Jego dłoń ponownie zetknęła się z tym nieznanym przedmiotem. Zestresowany lotnik po chwili sobie przypomniał co to było – jego komunikator. W mig zorientował się co dla niego oznacza to odkrycie. Na jego twarzy zawitał uśmiech szaleńczej radości.

– Nadajnik! Nadajnik! – wykrzyknął głośno uradowany. Gdyby ktoś go obserwował teraz, pomyślałby, że jest wariatem.

Pilot przypomniał sobie, że za pomocą urządzenia może wysłać sygnał alarmowy. Wystukał na kilkunastu guziczkach odpowiednią sekwencję, a potem przycisnął większy klawisz posyłając tym samym prośbę o pomoc w eter wraz z namiarami swojej pozycji.

”Może ktoś mnie znajdzie i uratuje?” – pomyślał i wykluczył taką możliwość. Znając życie, nikt nie zamierzał się fatygować ze swojego ciepłego posterunku, żeby biegać po pustyni za jakimś pilotem na śmigaczu, który cały czas się przemieszcza. Zbyt dobrze znał wielu leniwych żołnierzy garnizonowych, żeby uwierzyć w ckliwą historyjkę o natychmiastowej odsieczy z ich strony.

Nie wiedział ile czasu upłynęło od czasu uruchomienia nadajnika. Pewien był jednak, że zaczęto do niego strzelać. Dokładnie mówiąc – celniej strzelać.

”Czyżby też burza piaskowa zaczęła się przerzedzać?” – chyba mu się wydawało, ale pewności nie miał.

Złapany na otwartej przestrzeni pilot, nic nie mógł zrobić, gdy trafiano go w tył śmigacza. Spojrzał za siebie, z jego maszyny zaczął się dobywać gęsty szary dym. Bojąc się wypadku natychmiast zatrzymał pojazd i na dosłownie ostatnim półmetku wypadł z niego. Uderzając o ziemię miał wrażenie, że jego całe ciało zostało połamane, a wkrótce ciemność zawitała mu przed oczami. Tracąc przytomność usłyszał, że komuniści na śmigaczach się do niego przybliżają, a warkot ich silników stawał się coraz głośniejszy. Dopadli go.

Border
Border

Pilotowi nie bez powodu wydawało się, że umarł. W końcu ścigał go wróg, który nie zwykł okazywać litości jemu podobnym. Nawet jednak ten fakt nie miałby znaczenia, gdyby zwyczajnie miał mniej szczęścia przy hamowaniu.

Lotnik wbrew swoim przewidywaniom, czuł, że nie umarł. Przynajmniej nie jeszcze.

Miał wrażenie, że ktoś coś do niego mówi, ale nie był w stanie usłyszeć co. Powoli się przed nim pojawiało jakieś światło. A może to tylko się jemu wydawało? Nie miał pewności.

Minęła sekunda albo minuta, sam nie wiedział i poczuł, że ktoś go trzyma z przodu i szamocze nim.

Z trudem uniósł powieki, otwierając oczy. Białe światło majaczyło przed nim, a w uszach mu świstało. Mrugnął parę razy, a obraz przed nim stawał się ostrzejszy za to dźwięki wyraźniejsze. Chyba ktoś go wołał?

– Człowieku, obudź się! – krzyczał ktoś na niego i szamotał nim. Lotnik widział przed sobą tego kogoś. Był to mężczyzna ubrany w typowy pustynny pancerz żołnierza garnizonowego.

Nie był jednak w stanie jeszcze zareagować. Budzący go osobnik widząc, że metoda “po dobroci” nie działa, spoliczkował leżącego.

Obserwujący to inny człek wyposażony w podobny ekwipunek, tyle że z czarnym pauldronem z dwoma białymi kreskami, podszedł do tego żołnierza i uderzył go pięścią w twarz.

– Szeregowy, co ty do cholery wyprawiasz?!

– Chciałem go obudzić, sierżancie…

– Czy nie widzisz, że jest on nieprzytomny i do tego ranny? – podoficer zrobił głośny wydech kiwając lekko głową na boki z zażenowania.

– Przepraszam, sierżancie – żołnierz smętnie odpowiedział przełożonemu, które nie wyrażał chęci dalszego reprymendowania go.

Leżący na ziemi człowiek przyglądał się temu, stopniowo odzyskując przytomność. Czując poważny ból na swoim lewym policzku, masował go swoją dłonią. Sierżant obrócił się w stronę niedobitka widząc, że obudził się on.

– Odezwałbyś się, ocalały?

Mężczyzna spojrzał nieufnie na podoficera. Nigdy nie okazywał szacunku “prostakom z armii”, a tym bardziej nie zamierzał go okazywać teraz, gdy go tak potraktowano. To, że mieli emblematy Nowej Republiki w jego opinii o niczym jeszcze nie świadczyło.

– Uratowaliśmy ciebie przed Związkowcami, więc mógłbyś się chociaż przedstawić.

– Jestem kapral Hank Frather, pierwszy pilot frachtowca klasy Dragonboat numer 340784 – niechętnie przedstawił się lotnik, powoli wstając – A kim wy w ogóle jesteście?

– Starszy sierżant Qan Rioun, tymczasowy dowódca tego plutonu piechoty – odparł czarnowłosy podając dłoń Hankowi. Neutralny wyraz twarzy był jedynym co pilotowi okazywał. Frather uścisnął dłoń podoficera, wstając. Mężczyzna rozejrzał się dookoła siebie i dostrzegł conajmniej kilkunastu żołnierzy NR w swojej okolicy oraz zwłoki kilku żołnierzy ZSRZW.

– Co takiego robi tu ponad jeden oddział piechoty?

– Dostaliśmy sygnał alarmowy z tej okolicy. Jako iż u nas nic do roboty w posterunku nie było to przyjechaliśmy tutaj śmigaczami – żołnierz odpowiedział mu, po czym żartobliwie zapytał – A co pilot frachtowca robi sam pośrodku pustyni? W dodatku, goniony przez rajderów Związku?

Hank miał już mu udzielić odpowiedzi na pytanie, gdy mimowolnie kaszlnął parę razy, przypominając sobie, że nic nie pił od dłuższego czasu.

– Mielibyście trochę wody? – spragniony zapytał Riouna.

– Pewnie – odparł piechur wyjmując swój termos z wodą z plecaka.

Nalał napoju do kubka będącego częścią pojemnika podał go rozmówcy. Chwilę temu uratowany załogant łapczywie wziął podaną mu wodę i zaspokoił swoje pragnienie, głośno opróżniając kubek do dna jednym większym łykiem.

– Pilotowałem główny statek w naszym konwoju, gdy napadli nas komuniści. Zdobyli mój frachtowiec i pokonali obstawę. Nadałem z niego sygnał alarmowy. Ledwo mi się udało uciec tutaj i poprosić o pomoc, gdy ścigała mnie grupa komunistów na śmigaczach – Hank opisał chaotycznie sytuację, starając się jednak być konkretnym.

– Czy nie jesteś przypadkiem z konwoju... LCS-91027? – zapytał go żołnierz na chwilę przerywając zdanie w pół i wolniej wymawiając numer formacji.

– Tak – odparł zdziwiony faktem, że zwykli armiści mieli dostęp do danych dotyczących transportów – Skąd wiecie o nim? Odebraliście sygnał alarmowy?

– Owszem – spokojny Qan lekko kiwnął głową.

– Jak ma się sytuacja z konwojem, sir? – wtrącił się inny żołnierz z białym pauldronem bez oznaczeń. Na jego twarzy było widoczne lekkie zdenerwowanie. Prawdopodobnie kapral – Przestańmy tu tak sterczeć bez celu. Moi chłopcy się niecierpliwią.

– Wiem, że o tym, Mastus, ale to nie tylko ich dotyczy. Muszą jeszcze trochę zaczekać – odparł Qan uspokajająco, po czym ponownie odwrócił się w stronę Frathera – Czy wiesz gdzie ostatni raz był konwój, gdy go widziałeś?

– Na koordynatach N59F23 – odrzekł pilot i dodał, po krótkiej pauzie – I wciąż tam jest.

Słowa te bardzo zaskoczyły armijnych żołnierzy przysłuchujących się rozmowie.

– Skąd to wiesz? – do rozmowy włączył się inny kapral. W przeciwieństwie do Mastusa, miał bystrzejsze spojrzenie, chudszą sylwetkę oraz chłodniejszy wyraz twarzy. Wyglądał na typowego służbistę.

– Przegrzałem silniki frachtowca uszkadzając ich regulatory. Zajmie im to trochę czasu, żeby to naprawić – pilot łobuzersko uśmiechnął się do nich.

– Genialne... – wyszeptał pod nosem Qan, po czym zapytał – A co tak w ogóle transportowaliście?

– Pieniądze niejakiego prezesa Nymerkuna Seuda. W formie kredytek – wyjaśnił Hank.

– Hmmmmm… To już wiadomo czemu was napadli – odparł Qan, z jego ust wydobył się cichy śmiech, zmieniając temat na nowo spoważniał – Pytanie tylko jak przejdziemy przez zasięg ich skanerów niezauważeni.

– Dobrze wiesz, że nie mamy na to sposobu i sprzętu, sierżancie – chłodno odparł bystrzejszy z kaprali – Jeżeli spróbujemy ich zaatakować z marszu to nas wykryją wcześniej i wezwą posiłki. Ani kapitan, ani porucznik Brenden nie przyślą nam wsparcia z powodu “samowolki”.

– Nie musisz o tym nikomu mówić, Georg – Qan zakończył temat z lekką irytacją – Nie podjedziemy niezauważeni bez jakiegoś fortelu… Hmmm… A gdyby tak...

Przysłuchujący się rozmowie Hank odchrząknął dość głośno. Trójka podoficerów obróciła głowy w ich stronę.

– Nie chciałbym wam przeszkadzać w naradzie, ale skanery dalekiego zasięgu na frachtowcu zostały uszkodzone przez burzę piaskową. Na ich naprawienie potrzeba conajmniej dwugodzinnego postoju, więc-... – oznajmił lotnik niespiesznym tonem.

– Czemu o tym nie powiedziałeś na początku, Frather? – Qan się rozpromienił słysząc to. Sporo jego problemów właśnie zniknęło. Z radości schwycił lotnika i potrząsnął nim.

– Pewnie dlatego, bo dopiero teraz sobie przypomniałe-... – znowu się jemu wcięto w pół zdania i przerwano. Na szczęście sierżant puścił

– Chłopcy! Mam plan! Wyruszamy za chwilę! Mastus, wybierz czwórkę swoich ludzi. Będziecie robili dywersję – głośno oznajmił zadowolony Rioun, w którego głowie już pojawił się zarys strategii kontrataku.

Border

Kapitan wojsk ZSRZW nie wyglądał na zadowolonego. Trzymając dłonie splecione za plecami chodził nerwowo wte i wewte po pokoju, w którym był Pontan Seud. Syna prezesa pilnowała dwójka strażników.

– Podaj wreszcie hasło do otworzenia skrzyni – stanowczo rozkazał oficer tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Nie… nigdy… – Neimoidianin swym słabym głosem oznajmił, że jednak nie zamierza zgodzić się na te żądania.

– W takim razie… – człowiek wyciągnął coś zza pasa, obrócił się na pięcie i wbił to w brzuch przesłuchiwanego.

– AAAAAAAAA!!! – wykrzyknął z bólu Seud, czując jak zmodyfikowany paralizator razi jego brzuch.

– Podaj hasło, a skończą się twe cierpienia – oznajmił Kyke, zmniejszając na chwilę moc urządzenia.

– N-nie licz n-na t-to, morderco… – wysyczał nienawistnie Pontan. Na twarzy Traviusa pojawił się grymas niezadowolenia. Paralizator znowu został uruchomiony do maksimum, a Seud głośno jęczał – AAAAAAAAA!!!

– Ha! Ha! Ha! – oficer delektował się cierpieniem swojej ofiary. Szkoda tylko, że nie była ona bardziej posłuszna.

– Ekhem, towarzyszu-kapitanie – wtrącił się jeden z szeregowych trzymający datapad.

– T-tak, towarzyszu-żołnierzu? – Kyke obrócił się w stronę podkomendnego, wyłączając paralizatorem.

– Drużyna pościgowa wróciła na pokład – oznajmił komunista niższej rangi.

– I jak ze zbiegiem? Martwy? – zapytał z ciekawości kapitan uśmiechając się złowrogo.

– Eeee… No właśnie nie…

– Przynieśli go żywym? – w oczach Traviusa pojawiły się iskierki nadziei. Liczył, że będzie miał kolejnego osobnika do torturowania.

– Nie, towarzyszu-kapitanie… – niemrawo odpowiadał szeregowy.

– To co się stało? – oficer wyglądał na lekko zaniepokojonego.

– Drużyna pościgowa nic nie mówiąc otworzyła do naszych towarzyszy ogień… – w tym momencie frachtowcem wstrząsnęło, huk eksplozji doszedł z oddali, a Travius ledwo zachował równowagę, wstając na zgięte kolana.

– Argh! Durnie! Republikanie przebrali się za nich! – wykrzyknął zirytowany Kyke – Wzmocnijcie obronę lądowiska natychmiast!

– Tak jest, towarzyszu-kapitanie! – oznajmił kapral.

Siódemka mężczyzn wybiegła z pomieszczenia wraz z podoficerem. Grodzie się przed nimi otworzyły i zamknęły tuż po ich wyjściu.

– Towarzyszu-sierżancie! – oficer obrócił się w stronę innego żołnierza.

– Tak, towarzyszu-dowódco? – zapytał go Twi’lek.

– Jaki jest status napraw? – pytany spojrzał na datapad.

– W zasadzie ukończony. Poszło trochę szybciej niż się spodziewaliśmy.

Kapitan wyciągnął ze swojego rękawa komlink typu C-1 i uruchomił go, wracając do nerwowego chodzenia po pokoju.

– Piloci, odpalić silniki natychmiast! Przeskanować okolicę! Niech transportowce wyruszą niezależnie od nas w inną stronę! – rozkazał komunista. Skoro go wykryto musiał jak najszybciej wziąć nogi pod siebie i sprawdzić czy jego przeciwnicy nie mają wsparcia.

– Przyjęliśmy – głos jednego z załogantów wydobył się z komunikatora. Nie minęło pięć sekund, a cały pojazd został wprawiony w ruch. Raport ze skanów nie dotarł jednak.

Wtem boczna ściana pomieszczenia została zdetonowana. Odłamki poleciały dookoła raniąc lekko kilku żołnierzy oraz Pontana. Oficer zasłonił twarz prawą ręką.

Nim oszołomieni komuniści mogli zareagować, przez powstałą dziurę do środka wskoczyła dwójka żołnierzy Nowej Republiki. Jeden z nich był barczysty i miał czarne włosy. Drugi z nich był za to zdecydowanie chudszy, brązowłosy. Obaj trzymali blastery A-280 w garści i szybko otworzyła ogień do zaskoczonych przeciwników stojących obok Seuda. Kilku w innym rogu pozbierało się i wyjęło własne blastery.

– Georg, daj granat – krzyknął wyższy z nich.

Niższy podał mu granat odłamkowy. Barczysty żołnierz wziął ładunek i rzucił nim w róg pokoju, w którym nie było Seuda. Nim komuniści mogli zareagować, eksplozja rozerwała ich ciała, których resztki poleciały we wszystkie strony. Dym i pył wzbiły się do góry w pomieszczeniu.

– Georg, faza trzecia – sierżant wydał krótkie polecenie.

Kapral kiwnął mu głową. Obaj trzymając blastery w gotowości do oddania ognia, przebiegli w stronę Pontana Seuda. Neimoidianin leżał na ziemi z otwartymi oczami. Georg przykucnął przy nim, a Rioun rozglądał się po pokoju, celując swoją bronią w pył.

– On żyje, Qan. Jest oszołomiony chyba – oznajmił kapral.

– Dobrz-... – sierżant obrócił się, spoglądając w stronę towarzysza broni.

Wtem z chmury pyłu coś mignęło. Nim mógł dokończyć słowo, ktoś rzucił się na niego, powalił go i przygniótł do podłogi. Jakaś silna dłoń zacisnęła się na jego szyi.

– Przegrałeś, republikański śmieciu – oznajmił twardo napastnik, wyjmując zza pasa nóż i przygotowując się do zadźgania sierżanta. Na jego twarzy znajdował się sadystyczny uśmiech – Jakieś ostatnie słowa?

– S-spierdalaj – wydusił z siebie sierżant zginając nogę i kopiąc kolanem w krocze związkowca. Nóż wydał z jego dłoni.

Nim Kyke mógł się pozbierać z szoku, ktoś strzelił mu w plecy. Travius obrócił się za siebie, wstając. Zobaczył, że z lufy blastera kaprala unosił się dym. Kapitan zagryzł wargi, zasyczał z bólu i uderzył pięścią w twarz Georga. Podoficer staranował go jednak swoim barem i popchnął oficera na skraj przepaści koło dziury w ścianie. Wyższy z republikanów wstał i szczerze zwrócił się do wrogiego dowódcy.

– Ja, sierżant Rioun, oznajmiam, że możesz się teraz poddać wraz ze swoimi wojskami, komunisto. Jeśli zrobisz to teraz, pójdzie po dobroci.

– K-kyke Trav-vius n-ngdy się nie p-podda! Nighdy! Nighd…-! – harczał triumfalnie kapitan wykrzykując. Zwinnym ruchem wyciągnął z kabury swój blaster, gdy poczuł, że coś trafiło go w dół. Spojrzał tam. Jego nóż został wbity w środek brzucha. Uniósł głowę do góry i trafnie domyślił się, że Qan w niego rzucił. Siła uderzenia spowodowała, że zachwiał się do tyłu i wypadł z lecącego okrętu.

Rioun odetchnął z ulgą widząc, że wrogi dowódca został zabity. Skoro miał to już za sobą to podszedł do opartego plecami o ścianę Seuda.

– Dzię-dziękuję za r-ratunek! – podziękował słabnący Neimoidianin uśmiechając się.

– Nie ma za co – podszedł do niego Qan, klękając przy nim.

– Nawet nie wiem jak się odwdzięczyć wam…

– Nie musisz. Zrobiliśmy jedynie swój obowiązek – odmówił życzliwie człowiek.

Georg tymczasem podszedł do czwartego żywego osobnika w pokoju. Okazał się nim być wrogi oficer. Nie wyglądał jednak na groźnego w swoim aktualnym stanie.

– Litości! Błagam! Nie zabijajcie mnie! – prosił skulony w kącie mężczyzna ubrany w mundur porucznika ZSRZW. W dłoni trzymał komlink, z którego chwilę temu nadeszły meldunki o klęskach jego żołnierzy.

– Przekaż swoim ziomkom, że mają się poddać to może cię oszczędzimy – Georg wycelował lufę swojego blastera w lężacego.

– Komu? Przecież wy wszystkich tutaj zabiliście, a pozostali już odlecieli. Co ze mną zrobi-... – wydukał płaczący mężczyzna nim Georg ogłuszył go strzałem blasterowym.

Border

Słowa komunisty okazały się prawdziwe. Na frachtowcu został tylko on. Pozostali zostali zabici albo uciekli z transportowcami. Wydawało się, że Republikanie wygrali. W tym przekonaniu utwierdził ich fakt, że mieli jednego jeńca, który okazał się być oficerem.

Początkowy entuzjazm został jednak stłumiony, gdy Rioun zaczął rozmawiać z Pontanem Seudem. Neimoidianin opowiedział mu o śmierci swojego jeńca i rzezi obstawy. Okrucieństwo Kyke’a Traviusa wstrząsnęło nim i umocniło w przekonaniu, że dobrze, że go zabił.

Dobrą wiadomością nie było też to, że flotylla tranasportowców zostało uprowadzona przez komunistów. Na ich pokładach znajdowały się bezcenne kredytki. Qana pocieszyło zapewnienie Seuda, że i tak najcenniejsze rzeczy były na frachtowcu.

Zmęczony gadaniem sierżant wyszedł na zewnątrz pojazdu. Usiadł na skraju lądowiska i przyglądał się krajobrazowi rozciągającemu się przed nim aż do horyzontu. Zastanawiał się nad tym wszystkim: jak to możliwe było, że byli ludzie tak okrutni jak Travius, jak on sam w ferworze walki nie okazywał litości, jak zrobić, żeby jego przełożeni nie zauważyli jego samowolki itp.

Gdy się tak nad tym zastanawiał, ktoś do niego krzyknął.

– Sierżancie, dojechaliśmy do naszej bazy! – oznajmił jeden z żołnierzy.

– Zaczekajcie na mnie, szeregowy! – odpowiedział Qan wstając ze swojego miejsca.

Mężczyzna otrzepał swój mundur z pyłu i kurzu. Posterunek znajdował się zapewne po przeciwległej stronie okrętu. Poszedł żwawym krokiem w tę stronę. Stała tam już większość jego podoficerów.

– Czemu tak stoicie w miejsc-... – zapytał ich sierżant. Przerwał jednak pytanie, gdyby zobaczył to samo co oni – O kurwa…

W miejscu gdzie kilka godzin temu był mur bazy teraz znajdowała się olbrzymia dziura, stos odłamków i parę trupów. Krzątała się tam grupka żołnierzy, którzy desperacko próbowali naprawić wał obrócony w ruinę. Zaskoczony Rioun zeskoczył na ziemię z frachtowca, który się właśnie zatrzymał.

– Co tu się stało? – zapytał Qan pierwszego lepszego republikanina.

– Zaatakowali nas rajderzy Związku. Mieli przewagę liczebną, więc zdołali zrobić to – wskazał na dziurę – Gdy wezwaliśmy lotnictwo, wycofali się. Teraz jest już czysto.

– Yhym… – mruknął niemrawo sierżant, potwierdzając, że rozumie o co chodzi. Przyglądając się okolicy przypomniał sobie, że to jego perymetr zaatakowano. Gdyby nie udał się na swoją eskapadę… Ach… “Szykuje się srogi ochrzan” Ehh… – A co z porucznikiem Brendenem? To chyba jego perymetr jest, prawda?

– Tak. Załamał się gdy się o tym dowiedział. Ponoć napisał podanie o zmianę przydziału.

– Hmmm… Ciekawe – Qan nie wiedział jak to skomentować. Z jednej strony upiekło mu się… Z drugiej strony trochę było mu żal Brendena...

Stojący w miejscu sierżant odszedł od pracującego żołnierza, kończąc rozmowę. Obrócił się w stronę swoich podkomendnych i machnął do nich dłonią, każąc im zejść tutaj. “Wyrzutami się zajmę później”.

Border

Dwadzieścia trzy dni później

Po ostatnich wydarzeniach na Cal-Seti rozgorzały zacięte walki. Anaron Tarkin dowiedziawszy się o połowicznym sukcesie swoich rajderów, po cichu przerzucił na planetę większe siły regularne. Niewiadomym nikomu sposobem przedarł się na strategiczne tyły wojsk na Cal-Seti zdobywając wszystkie kosmoporty, z wyjątkiem jednego. Tym samym zablokował możliwość odwrotu większości żołnierzy i cywili będących na planecie. Jego wojska były właśnie w trakcie przypuszczania zdecydowanego ataku przeciwko pozycjom na drodze do ostatniego kosmoportu...

– D-dwój-j-jjka s-stra-aciła d-d-dowódcę, s-sierża-ancie! – zameldował żołnierz wpadając do małego okopu po przebiegnięciu między jedną, a drugą osłoną.

– Niech Mastus przejmie dwójkę – stojący obok starszy sierżant wydał rozkaz i przeładowywał swój blaster klęcząc w mokrym dołku. Padający deszcz uczynił z całego terenu błoto. Jego wyraźnie zabrudzony pancerz był nie do poznania po drugim dniu walk.

– K-k-kappral M-mastus z-z-zginął, sir – szeregowy ledwo podtrzymywał łkanie z powodu straty przełożonego.

”Gdzie się artyleria podziała, gdy jej jeden jedyny raz potrzeba?” – zadał sobie pytanie Qan, wstając i wychylając się za wał okopu. Celując ze swojego blastera w stronę nacierającej piechoty wroga, krzyknął do stojącego po lewej innego żołnierza – Georg!

– Tak, Rioun? – zapytał chłodno kapral “jedynki”, który był zajęty strzelaniem w atakujących.

– Przejmiesz dowodzenie nad dwójką?

– A mam wybór? – odparł pytaniem na pytanie podoficer, niemrawo uśmiechając się do sierżanta. Paręnaście strzałów padło w jego stronę i musiał się schować z powrotem za wałem.

– Raczej nie – pół-żartobliwie odparł sierżant zaciskając zęby.

Kapral kiwnął głową i już wstał, gdy z okopu drugiego oddziału dobyły się odgłosy eksplozji oraz okrzyki “atakują!” i “uwaga na granaty!”. W przerwę w linii obronnej wlali się liczni komuniści z nożami i pistoletami, którzy rzucili się jak zwierzęta na atakowanych.

Qan zastanawiał się co z tym zrobić. Rezerwy się jemu skończyły. Nie miał czym kontratakować. Przełamano jego obronę. Mimowolnie uronił parę łez, które zaczęły ciec po jego policzku. Przegrali...

Nagle rozległ się tumult, a z nieba spadły dziesiątki bomb. Detonacje ładunków rozerwały na strzępy atakujących, którzy wbili się do okopu oraz byli jeszcze poza nim. Rioun wyjrzał zza wału i dostrzegł, że jest czysto.

– Jedenastą falę odparliśmy… – powiedział chłodno Georg.

Qan nic na to nie odrzekł. Kolana się pod nim ugięły. Jego ciało zjechało w dół ocierając się plecami o ścianę, tyłkiem wylądował na ziemi, a powieki zamknęły się… Był zmęczony walką… Miał już tego dość… Chciał wreszcie odpocząć…

Wiele jednak się nie naodpoczywał. Po czterech minutach snu, które dla niego znaczyły conajmniej tyle co cztery godziny, usłyszał czyjś rozbawiony głos.

– Dzień dobry, sierżancie.

– K-kto t-tam? – wymamrotał podoficer z trudem unosząc powieki do góry.

– Nie spodziewałem się, że po tak krótkim czasie mnie nie poznasz – żartobliwy osobnik ponownie się odezwał.

Riounowi szerzej się otworzyły oczy i ujrzał przed sobą znajomą twarz.

– Brenden! Co ty tu robisz? – natychmiast wstał na równe nogi z samego zdziwienia.

– Przeniesiono mnie do działu komunikacji. Przyszedłem tu, żeby przekazać tobie wiadomość – sierżantowi wydawało się, że twarz porucznika stała się mniej stanowcza i bardziej wyrozumiała niż gdy był jego przełożonym.

– Jaką?

– Chcę cię poinformować o zmianie przydziału. Ty i twój oddział zostaliście przeniesieni na tyły. Do ochrony niejakiego Pontana Seuda.

– Hmmmm… – Qan zamilkł słysząc to nazwisko.

– Coś nie tak? – zapytał go Brenden.

– Nie, nie. Wszystko okej, poruczniku – odpowiedział wymijająco.

– Formalności załatwiłem już z Georgiem, więc na mnie już czas – powiedział Brenden obracając się na pięcie.

– Do widzenia, poruczniku – wydukał mimowolnie do odchodzącego oficera.

– Do widzenia, sierżancie.

Border

Dwa dni później

Sierżant Rioun wszedł na prywatny prom Pontana Seuda. Przedprzedwczoraj on i jego ludzie zostali tam przydzieleni, więc zadomowił się trochę z pojazdem. Idąc korytarzem tego średniego statku, minął paru ze znajomych. W końcu doszedł do kajuty właściciela. Stanął przy wejściu i nacisnął guzik. Rozległo się krótkie “bip”, a grodzie się rozstąpiły. Qan wszedł do środka, a wyjście się za nim zamknęło.

– Wzywał mnie pan – zwrócił się sierżant do siedzącego Neimoidianina – O co chodzi, panie Seud?

– Zostałem wybrany na nowego tymczasowego prezesa Seud sp. z o.o., ale… – zaczął nieśmiało bogacz.

– Ale…? – Qan uniósł brew do góry.

– Ale nie o to chodzi – niepewnie kontynuował wypowiedź. Wyglądało na to, że wiedział co powiedzieć, ale nie był pewien czy ma siłę to zrobić.

– A o co? – zapytał Rioun, którego niezmiernie ciekawiło po co został wezwany.

– Dobrze wiesz, że na froncie trwają zażarte walki – Neimoidianin wstał i podszedł do Riouna mówił powoli, z widoczną trudnością – Trzy dni temu rozmawiałem z dowódcą 168. dywizji. Jest przekonany, że jego oddziały długo nie wytrzymają. Powiedział mi też, że..

– Że...? – sierżanta trochę zdziwiło zachowanie bogacza. Neimoidianie rzadko przejmowali się czymś poza czubkiem własnego nosa.

– Powiedział mi też, że będzie musiał większość z nich zostawić na Cal-Seti…

– Jak on śmie… – oczy Qana się rozszerzyły. Dłoń zacisnął w pięść. Głowę opuścił w dół – Po tym wszystkim… porzucić nas...

– Muszę z żalem wyznać, że do niedawna nie interesowałem się takimi jak ty i twoi towarzysze broni – głośno przełknął ślinę, przed wypowiedzeniem kolejnego zdania – Jednak to z powodu mojej głupoty Travius zabił całą obstawę i mojego ojca na moich oczach – położył dłoń na ramieniu człowieka.

Rioun miłczał, słuchając łagodnego głosu Neimoidianina, który wciąż się zmagał z bólem po ostatniej stracie.

– Nie chcę przyczynić się więcej do śmierci dobrych osób… JEstem też twoim dłużnikiem… Dlatego przekupiłem jednego ze sztabowców dywizji, żeby przerzucił ciebie i twój oddział do mnie. Żebyście mogli ze mną opuścić Cal-Seti nim będzie za późno.

– A co z resztą mojego plutonu?

– Oni… będą musieli zostać na planecie. Nie mam jak ich ze sobą zabrać – z żalem powiedział.

– Bez nich się nie ruszam się nigdzie! – wykrzyknął Qan, obracając się na pięcie i zrzucając ze swego ramienia dłoń Seuda.

– Wybacz mi… sierżancie Rioun… – powoli rzekł Pontan dodając na końcu – Ale już wylecieliśmy…

– N-niemożliwe! – ledwo wydusił z siebie to zdanie.

Starszy sierżant nie chciał uwierzyć w słowa Neimoidianina. Wybiegł z pomieszczenia. Pobiegł czym prędzej korytarzem, prosto do pokoju obserwacyjnego. Otworzył wejście. Zobaczył tam szybę… a za nią… powierzchnię planety, malutkie palące się budynki i niezliczone eksplozje i fale wrogich czołgów. Wszyscy jego towarzysze broni, poza oddziałem właśnie zostali na planecie. Wszyscy im podobni zostali porzuceni. Wraz z tymi wszystkimi dniami nudnej służby garnizonowej na Cal-Seti. Wraz z bolejącym psychicznie Brendenem. Wraz z kapralem Mastusem. Wraz z jego samowolką. Wszystko to zostało porzucone przez sztabowców i bogaczy na pastwę krwiożerczych komunistów...

Qan oparł się głową o szybę i uderzył w nią pięścią. Zamiast polec u ich boku został wydarty z pola bitwy, do którego należał. Łzy zaczęły ciec mu po policzkach, a on zaczął łkać…

Border

Dwadzieścia trzy lata później, Traipol

Generał leżał na swoim prostym żołnierskim łóżku. Ręce miał skrzyżowane na piersi, a nogi wyprostowane. Z powodu jego głupoty i uporu, wróg najechał Matagar. Od samego początku go nie doceniał, ale nie miał o nim też dokładnych informacji…

Przez niego zginął Darius Fad wraz z całą załogą “Oskarżyciela”. Jego pan, któremu przysiągł wierność – lord Pontan Seud był w takim szoku i gniewie, że nakazał mu pójść precz. Na każdę próbę porozmawiania dostawał pisemną odpowiedź odmowną. Został odrzucony przez niego. Po tych wszystkich latach lojalnej służby.

Zakończył odprawę ponad godzinę temu, na której wydał dyspozycje. Swoją robotę zrobił. Miał już dość tego wszystkiego. Chciał odpocząć od wojowania. Chciał odpocząć od tracenia innych duchowo i fizycznie. Chciał, żeby wszystko było po staremu. Nic z tym jednak zrobić nie mógł i dobrze o tym wiedział… Gdyby teraz ktoś zakończył jego życie – byłby wdzięczny tej osobie.

Wtem usłyszał pukanie do drzwi swojego pokoju.

– Wejść – rzucił krótko wkurzonym tonem.

Grodzie się otworzyły. Qan spojrzał na osobę, która się pojawiła w wejściu. Był nią chudy, brązowłosy mężczyzna wysoki na około sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, ubrany w czarny, żałobny mundur wojskowy.

– Chodzi Ci o twojego syna-midszypmena? – zapytał szorstko Qan.

– Nie, z losem Hana się pogodziłem. Nie była to twoja wina... – spokojnie powiedział przybysz, głosem bardziej pasującym do mnicha niż do wojskowego. Zrobił dwa kroki przed siebie. Grodzie się za nim zamknęły z sykiem.

– To po co przyszedłeś? Żeby mi powiedzieć o rzezi naszego lotnictwa lądowego? Dziękuję, wiem o tym bez ciebie – w głosie generała pobrzmiewał wyraźny wyrzut.

– Qan… – zaczął żołnierz, podchodząc do leżącego i siadając okrakiem na krańcu jego łóżka. Spojrzał błagalnie w oczy swojego starego przyjaciela.

– Tak, Georg? – zapytał trochę mniej szorstko Rioun, chcąc wreszcie ulżyć swej ciekawości.

– Proszę, Qan… Proszę...

– O co prosisz?

– Proszę, żebyś przestał tu leżeć. Zaklinam Cię na naszą przyjaźń, żebyś ruszył się stąd i pomógł naszym w walce. Bez Ciebie nie dadzą sobie rady. Nie mają doświadczenia z wojną.

– Bzdury gadasz, Georg – zaśmiał się Qan z dawnego kaprala, po czym odparł z rezygnacją – Moje czasy już przeminęły.

Były podoficer milczał. Rioun kontynuował, więc swój krótki monolog.

– Ryzykowne manewry i blefowanie to już historia… Więcej z takiego wygi jak ja szkody niż pożytku…

– Qan, jesteś bardzo dobrym dowódcą i wszyscy o tym wiedz-...

– Bardzo dobrym?! Co za kit mi wciskasz? Przeze mnie zginął Darius, Han i Moc wie kto jeszcze.

– Nie obwiniaj się o cudze czyny. Nawet jeśli byłyby twoją winą to i tak możesz je odkupić na polu bitwy – próbował go przekonać Georg Marwitz.

Qan parsknął śmiechem na to. Były kapral wstał ze swojego miejsca. Na jego twarzy po raz pierwszy od wielu lat pojawiła się gniewna mina.

– Dobrze, jeśli wolisz tutaj gnić w swej rezygnacji, gnij – ton Georga nie był typowo chłodny. W jego głosie dało się usłyszeć wyraźny gniew – Ja natomiast pójdę, żeby się na coś przydać.

Oficer obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju przez grodzie, które się przed nim rozstąpiły, zostawiając Qana samego ze sobą w pokoju...

Advertisement