Star Wars Fanonpedia

CZYTAJ WIĘCEJ

Star Wars Fanonpedia
Advertisement
6404 bajty • Około 10 minut czytania ┃ ← Poprzedni • Następny →

Lanever Villecham wrócił do kokpitu akurat na moment wyjścia z nadprzestrzeni. Starszy mężczyzna zachwiał się, jednak ostatecznie opanował równowagę. Dla osób w jego wieku upadki bywają bardzo dotkliwe.

Niecałe piętnaście minut później, po załatwieniu wszelkich niezbędnych procedur związanych z przedostaniem się na planetę, senator, padawan i barman w towarzystwie dwóch gwardzistów opuścili pokład statku.

— W sumie miło, że z nami jesteście — zagadał Tarsunt to eskortujących go zamaskowanych mężczyzn. — Może się przedstawicie, żeby było raźniej, co?

Gwardziści przystanęli, a zaraz po nich uczyniła to cała reszta. Dexter Jettster popatrzył na Bena z drobnym uśmieszkiem na twarzy, gdyż zdawał sobie sprawę z dziwoty tego zdarzenia, podobnie zresztą jak on.

— Jestem James — powiedział po chwili jeden z zamaskowanych mężczyzn — a mój kolega, ten po lewej, to Olbrych.

Dumny z siebie prawie jak zwykle Vilecham zmrużył oczy, zadowolony z zawarcia nowej znajomości, i już miał ruszyć przed siebie, jednak na drodze stanął mu chudawy Neimoidianin ze swoją, jak by się mogło wydawać, eskortą. Ktoś, kto siedział głębiej w historii galaktyki, bez problemu rozpoznałby w niej neimodiańskie droidy służące Separatystom w czasie wojen klonów.

— Rusz się pan! — krzyknął Lanever. — Nie pozwalasz nam pan iść!

Neimoidianin podniósł swoją prawą rękę i podrapał się po głowie, najwyraźniej zdziwiony postawą rozmówcy.

— Ach! — jęknął po chwili, unosząc dłonie nieco wyżej — gdzie moje maniery! Jestem Broasca Nar, prezes Mniejszości Galaktycznej!

Lanever Villecham speszył się już po raz drugi tego dnia. Szybko jednak, jak to przecież miał w zwyczaju, postarał się przejść do porządku dziennego — o ile porządkiem dziennym można nazwać misję dyplomatyczną na odległej planecie.

Nar zaprowadził ambasadorów Republiki do swojego biura. Była to obszerna, obita ciemnoszarą blachą komnata, gdzieś na cztery piętra wysokości i równie szeroka. Po środku ściany przeciwnej do wejścia stał niewielki stolik z paroma krzesłami, który miał zapewne robić za biurko. Po jednej jego stronie usiadł Neimoidianin, podczas gdy trzy miejsca po drugiej zajęli odpowiednio Ben Solo, Lanever Villecham i Dexter Jettster. Dodatkowo za prezesem Broascą Narem stał inny mężczyzna, który dość jednoznacznie przypominał oficera marynarki.

— O czym by chciał pan z nami pomówić? — zapytał optymistycznie naładowany Tarsunt. — Jesteśmy otwarci na wszelkie tematy.

Broasca tymczasem oparł się w fotelu i splótł dłonie. Tym razem nie ukrywał już zdziwienia zachowaniem dyplomaty.

— Może pan mi powie? — zapytał ironicznie podniosłym głosem. — Przecież spotkanie odbyło się z inicjatywy kanclerz Grewpshy, jeżeli się nie mylę.

Lanever Villecham schylił głowę i speszył się jeszcze raz. Widząc to, wbrew wszelkim protokołom i ku zdziwieniu zarówno Dextera Jettstera, jak i stojących nieopodal republikańskich gwardzistów do rozmowy dołączył Ben.

— Senatorowi chodzi o to — zaczął — Znaczy… jak Mniejszość Galaktyczna ustosunkuje się do prawa Republiki?

Broasca Nar uśmiechnął się podejrzliwie, po czym wziął w ręce naczynie z winem, zanurzył w nim usta i wziął łyk, następnie odkładając sycący trunek na biurko. Potem spojrzał na stojącego po jego prawej stronie innego Neimoidianina i zwrócił się do niego.

— Admirale Prewt! Widzę, że nasi goście są jeszcze bardziej mniej rozgarnięci, niż przypuszczałem. Proszę udać się po kaprala.

Grubawy i z pozoru niezdarny admirał Prewt od razu ruszył się do roboty i po chwili zniknął za drzwiami. Tymczasem Lanever Villecham, opanowawszy zawstydzenie, próbował kontynuować tę nieciągnącą się rozmowę.

— To może porozmawiam z królową Halliną — zaproponował.

— Och, nie ma jej — pozornie zmartwił się Nar. — Skróciliśmy ją o głowę w zeszłym miesiącu po tym, jak naród w referendum opowiedział się za przystąpieniem do Mniejszości Galaktycznej.

W Laneverze Villechamie poczęło się gotować. Mężczyzna wiedział jednak, że jako dawny kanclerz i porządny dyplomata musi wziąć się w garść.

— Że co proszę? — krzyknął. — Zamordowaliście królową Hallinę?

Widok awanturującego się Tarsunta w podeszłym wieku wyraźnie zaskoczył Nara, gdyż Neimoidianin przesunął się lekko do tyłu razem z fotelem, na którym siedział.

— Przepraszam bardzo — do dyskusji włączył się także Dexter Jettster razem ze swoim charakterystycznym, niskim głosem — czy to oznacza, że nas też zabijecie, gdy rozmowa się skończy?

— Wątpię — odpowiedział wchodzący do pomieszczenia mężczyzna.

Ben Solo przypatrywał mu się z daleka. Na oko wyglądał na Tuskenina, ale kto by te wszystkie razy wiedział. Po chwili połączył fakty i wywnioskował, że nowa persona w pomieszczeniu musi być tym kapralem, po którego posłał admirał Prewt.

— Świetna robota, prezesie Narze — powiedział mężczyzna, podchodząc coraz bliżej biurka. — Jedi i dawny kanclerz. Niezwykłe.

— I jeszcze ja! — dodał dumny Dexter Jettster, nie rezygnując jednak z depresyjnego tonu swojej wypowiedzi.

Lanever Villecham popatrzył na siedzących nieopodal kolegów. Zaczęło stawać się jasne, że wpadli w zasadzkę.

— Cieszę się, że pan się cieszy. Okup będzie niezwykle wysoki, a podział nagrody dodatkowo zasili współpracę Mniejszości i pańską.

Tuskenin przeszedł jeszcze parę kroków. Gdy stanął za fotelem Broasci i oparł się o niego, wyjął zza pleców swoje podwójne bisento i rozłożył je w okamgnieniu, niemalże tak szybko, jak zadał śmiertelny cios Neimoidianinowi.

Gdy ciało Nara opadło bezwładnie, zmysły republikańskich gwardzistów obudziły się. Ci jednak nie zdążyli nic zrobić, gdyż Tuskenin — zapewne używając Mocy — uniósł ich ku górze i udusił, tak że po chwili ciała Jamesa i Olbrycha opadły niczym ciało Broasci przed momentem.

Ben nie mógł tego tak zostawić.

Advertisement